Gościnność za 10 dinarów. حسن الضيافة

Dzisiaj postanowiłem zwiedzić Mafraq i lepiej poznać okolicę. Przeszedłem od trasy wylotowej na Amman, do rozwidlenia dróg w stronę Syrii (do granicy jest około 20 kilometrów) i Iraku.

Droga wylotowa z Mafraq do Syrii i Iraku

Miasto usłane jest tonami śmieci. Sprawia to trochę wrażenie, jakby wszystko inne tu przeszkadzało poza nimi. Przemierzyłem kilkanaście kilometrów i nie widziałem ani jednego kosza na śmieci. W żadnym innym kraju nie widziałem ich aż tyle. Ludzie chodzą po ulicy pełnej śmieci, jedzą pośród śmieci i mieszkają otoczeni śmieciami. Widać, że niektóre leżą tu od jakiegoś czasu. Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłoby ich tu nie być, że w jednej chwili wszystkie by zniknęły.

W zabudowie dominują jedno i dwupiętrowe domy. Z każdego budynku zwisa po kilka betonowych balkonów. Jedna ulica nie różni się wiele od drugiej. Gdyby zabrano wszystkie śmieci mieszkańcy straciliby chyba punkty orientacyjne. Zniknęłyby wszystkie punkty odniesienia. A tak: stara kabina ciężarówki wyznacza skręt na autostradę, blaszana cysterna plac budowy, a sterta kartonów supermarket. Zapamiętanie położenie mnóstwa mniejszych odpadów jest jednak trudniejsze. Tym bardziej, że czasem przez miasto przechodzi małe śmieciowe tornado lub śmieciowa burza piaskowa. W każdym razie ma się wrażenie, że śmieci i ludzie żyją tutaj w doskonałej symbiozie. Ludzie wypuszczają śmieci na wolność, a śmieci dodają trochę kolorytu beżowej pustyni, na której ci pierwsi mieszkają.

Śmieciowe tornado

Śmieciowy punkt orientacyjny

Spacerując, fotografuję kolejne góry śmieci. Nagle zaczepia mnie Jordańczyk w średnim wieku. Prosi o zdjęcie z synem i zaprasza do siebie. Prowadzi w głąb śmieciowej krainy. Staram się zapamiętać poszczególne górki śmieci, żeby móc znaleźć potem drogę powrotną. Mijam: tapczany, kartony, materace i plastikowe worki.

W końcu dochodzimy na miejsce. Ahmet, bo tak ma na imię Jordańczyk, prosi, żebym usiadł. Sam wyjmuje zza pazuchy butelkę wódki i sobie polewa. Nawet nie prosi mnie o pomoc w dozowaniu, nawet nie szuka najbliższego lustra. Niczego nie udaje, nie szuka pretekstu, po prostu leje sobie kielona. Żonę prosi natomiast o to, żeby przyniosła mi obiad.

W domu są dwie izby. Na podłodze materace do spania. W całym pomieszczeniu nie ma nic poza starą szafką z telewizorem i dekoderem oraz materacami. Ściany surowe, sufit z blachy falistej. Pod dachem znajduje się jedno, rozbite okno.

Nie ukrywam, że przez pasję gospodarza do ognistej wody mam ochotę jak najszybciej opuścić lokal. Ale póki, co siedzę. Ja jem ryż, on polewa sobie kolejnego kielona. Konwersacja toczy się na poziomie:

– Ahmet.

– Rafał.

– Ahmet, friend.

– Rafał, friend.

– Ahmet, two baby.

– Rafał, no baby.

– Rafał don’t worry. Allah you baby i Jordańczyk pokazuje na sufit.

Zadowolony z faktu, że Ahmet rozwiązał wszystkie moje problemy związane z brakiem potomstwa, postanawiam się powoli ulotnić.

Kiedyś w Pamukkale wstąpiłem do podobnego domu niby tylko na herbatę. Później okazało się, że musiałem kupić dwie „ręcznie” robione poduszki, które potem widziałem na wszystkich straganach w całej Turcji.

Po tamtym doświadczeniu myślałem, że już się na ten trik nie nabiorę. Nic bardziej mylnego. Skończyło się na tym, że po propozycji nie do odrzucenia, za miskę ryżu i zupę przyszło mi zapłacić 10 dinarów (około 45 złotych). Dawno już nie pamiętam, kiedy tak dostatnio jadłem.

Bawiące się przy drodze dzieci

W drodze powrotnej do mieszkania mijam posterunek policji. Come, come – słyszę wołanie z budki strażniczej. Policjant to policjant na pewno nie oskubie mnie z 10 dinarów. Jego poziom angielskiego był podobny do przedmówcy. Jednak serdeczność jakby bardziej prawdziwa. Średnio mówił po angielsku, więc prowadzi mnie do jednego z koszarowych budynków. Jednego z jego kompanów zaskakujemy w samych bokserkach, drugi z kolei właśnie się budzi.

Nie jest to dobre miejsce na pogawędkę, więc wychodzimy na zewnątrz. Sejf proponuje kawę. Kawa, czemu nie – odpowiadam. Jednak przyjmuję ze zdziwieniem fakt, że wracamy z powrotem do budki strażniczej. Sejf nachyla się i podaje mi z rogu pomieszczenia, swoją nadpitą kawę w kartonowym kubeczku.

Fakt, jego gościnność była prawdziwa. Za kawę nie zapłaciłem ani grosza i dostałem zaproszenie na kolejną.

Typowy przydrożny widok w Mafraq

2 thoughts on “Gościnność za 10 dinarów. حسن الضيافة

  1. Tuti pisze:

    fajny artykuł. Mafraq wygląda na dość smutne i śpiące miasto, ale chętnie bym się o niego wybrała. ciekawe czy samotnie podróżująca kobieta byłaby tam dobrze odebrana…?

  2. rchibowski pisze:

    Czy Mafraq to smutne miasto? Trudno powiedzieć „Tuti”, to jednak dość relatywne określenie w stosunku do miasta. Moim zdaniem Los Angeles jest smutne, ale dla kogoś innego to może jest centrum radości.

    Myślę, że samotna kobieta byłaby tu odebrana normalnie, jeżeli oczywiście bardzo nie wyróżniałaby się swoim wyglądem i nie byłby on zbyt wyzywający. Raczej też nie powinna przyjmować propozycji przygodnych mężczyzn zapraszających na kawę, herbatę, miskę ryżu lub po prostu zaczepiających. Ale z drugiej strony samotnie podróżujący mężczyzna może nie zwrócić uwagi na szczegóły, które od razu przykułyby uwagę samotnie podróżującej kobiety, dlatego nie jestem w stanie udzielić w pełni obiektywnej odpowiedzi. To jedynie moje odczucie.

Dodaj komentarz